"Coś o luksusie, coś o seksie". Nie to jednak przesądziło o sukcesie "Białego Lotosu"
- Nie ma przepisu na dobry serial. I całe szczęście - mówi w rozmowie z WP specjalista w tej dziedzinie, dziennikarz filmowy Tomasz Raczek.
Co w ubiegłym roku okazało się najciekawsze, jeśli chodzi o seriale? To, co niespodziewane i zaskakujące. Opowieści, które zaskakiwały swoim charakterem i klimatem. O kilku swoich największych serialowych olśnieniach ostatnich miesięcy i o tym, w jaki sposób najbardziej lubi oglądać seriale, opowiada Wirtualnej Polsce ceniony dziennikarz filmowy, Tomasz Raczek.
Przemek Gulda, dziennikarz Wirtualnej Polski: Jaki jest dziś przepis na dobry serial?
Tomasz Raczek: Na szczęście nie ma przepisu, nie było i nie będzie. I oby nigdy nie powstał. Gdyby był, w czasach sztucznej inteligencji kolejne seriale byłyby pisane właśnie przez tego typu systemy. A to byłoby straszne. Wystrzegajmy się przepisów i recept. Warto pamiętać, że wszystkie seriale, które w ostatnim czasie okazały się przebojami, zawdzięczają to właśnie temu, że wykraczały poza stereotypy i standardowe oczekiwania. Najlepszy przykład to "Squid Game" - jeden z największych serialowych hitów ostatnich lat, a zarazem - jedna z największych niespodzianek. Nikt nie oczekiwał takiej formy w koreańskim serialu. Lubię takie zaskoczenia, bo to właśnie one są w serialach, czy szerzej - kulturze - najciekawsze.
Co było dla ciebie największym serialowym zaskoczeniem w ostatnim czasie?
Chyba sukces "Białego Lotosu", który ma już dwa zupełnie różne sezony. Ten serial z pozoru był taki, jak wiele innych: trochę obyczajowy, trochę kryminalny, trochę komediowy; coś o luksusie, coś o seksie. A jednak okazało się, że kluczowe jest wyrafinowane poczuciu humoru. Zaryzykowałbym tezę, że ten groteskowy humor jest bardzo bliski temu, co dobrze znamy z twórczości Gombrowicza i Mrożka. I może dlatego "Biały Lotos" tak bardzo spodobał się w Polsce. Doceniamy takie poczucie humoru i bardzo je lubimy.
Co jeszcze cię pozytywnie zaskoczyło?
Pozytywnie i negatywnie jednocześnie. Myślę o serialu, który budzi ambiwalentne uczucia. To "Dahmer - Potwór: Historia Jeffreya Dahmera". Z jednej strony to bardzo wciągająca, dynamiczna opowieść, pełna wyrazistych bohaterów i bohaterek, po prostu świetny serial. Ale z drugiej pojawia się wątpliwość moralna - nie da się przecież uciec od tego, że to opowieść o seryjnym mordercy, a serial przyczynia się w jakimś stopniu do tego, że zyskuje on sławę.
Popkultura zna już takie sytuacje: najsłynniejszy był przypadek Charlesa Mansona, szefa bandy, która pod koniec lat 60. terroryzowała Hollywood i dokonała krwawego mordu w willi Romana Polańskiego. Kiedy zaczęły powstawać o nim filmy, stał się popkulturowym bohaterem. Dochodziło nawet do takich sytuacji, że kobiety pisały do niego listy do więzienia, że chciałyby mieć z nim dziecko. Trudno się zgadzać na to, żeby takie osoby zyskiwały sławę. Nie należy im się ona.
A jakieś mniej znane perełki?
Wymieniłbym dwa tytuły, opowiadające o przyszłości, ale w zupełnie nietypowy sposób. W serialu "Stacja Jedenasta" większość ludzkości wyginęła, a ci, którzy zostali, odnajdują resztki radości w sztuce. Przywozi im ją podróżujący między osadami teatr, grający Szekspira. Z kolei "Rozdzielenie" pokazuje przyszłość w wersji, powiedziałbym, techno. To mroczna opowieść o sztucznej inteligencji, która potrafi zawładnąć ludzkim umysłem. Ludzkości grozi więc swego rodzaju wydziedziczenie z własnej tożsamości.
Czy bardziej popularne są dziś długie, wielosezonowe opowieści czy raczej tzw. mini-seriale, które są właściwie rozbudowanymi filmami?
To staroświecki podział, który charakterystyczny był raczej dla tradycyjnej telewizji linearnej. W internecie nie ma już typowych dla dawnych ramówek telewizyjnych serialowych "tasiemców" w rodzaju "Dynastii" czy "Mody na sukces". Obecnie o tworzeniu seriali myśli się zupełnie inaczej. Podstawowym kryterium pozostaje oczywiście oglądalność.
O powstawaniu kolejnych sezonów zawsze decyduje sukces poprzednich. To biznesowa zasada, która czasem kłóci się z pierwotnym zamiarem twórczyń i twórców. Tak było w przypadku serialu "Fleabag" - to była zamknięta, przerobiona ze sztuki teatralnej historia. Jeden sezon! Okazała się jednak takim przebojem, że producenci wymusili na autorce, Phoebe Waller-Bridge, dopisanie kolejnych odcinków. I rzeczywiście - powstała kontynuacja tej opowieści, zresztą równie świetna.
Dużo łatwiej jest w przypadku seriali, w których każdy sezon jest osobną, domkniętą opowieścią. W takich sytuacjach można dowolnie tworzyć kontynuacje. Można to z powodzeniem robić tak długo, jak długo serial cieszy się zainteresowaniem. Czasami do świata seriali przenika też pomysł filmowy: tworzenie prequeli. Tak może być w przypadku "Białego Lotosu".
Fani głośno domagają się, żeby akcja kolejnego sezonu toczyła się nie po, ale przed wydarzeniami ze znanych już odcinków. Powód jest prosty - wielkim magnesem, przyciągającym do tego serialu okazała się postać Tani, brawurowo zagrana przez Jennifer Coolidge. Nie dziwię się, sam jestem jej ogromnym fanem. A cały kłopot w tym, że Tania (uwaga spojler!) straciła w ostatnim odcinku życie, więc jeśli ma wrócić - kolejny sezon musi być prequelem.
A czy ten niedawny swoisty powrót do formuły pokazywania kolejnych odcinków raz na tydzień, przyjmie się?
Nazywam to "formułą HBO" i, nie ukrywam, nienawidzę jej. Chyba jeszcze się nie zdarzyło, żebym w ten sposób nadawany serial dooglądał do końca. Skoro ma to trwać miesiącami, tracę cierpliwość po kilku odcinkach. I potem już nie wracam do tej historii. Bardzo się cieszę, że wraz z utratą znaczenia telewizji stacjonarnej, kończy się epoka, gdy ktoś decyduje za mnie o tym, co mam oglądać, o której godzinie i w jakiej ilości.
Serwisy streamingowe dały mi wolność, czyli możliwość samodzielnego budowania sobie programu. I bardzo chętnie z tego korzystam. Lubię oglądać po kilka odcinków naraz. Kiedy to są godzinne kawałki, zwykle oglądam je seriami po trzy. Trzy godziny to idealny czas, żeby zachować zainteresowanie i się nie znudzić. Bardzo nie chciałbym powrotu do oglądania po jednym odcinku na tydzień.
Rozmawiał Przemek Gulda, dziennikarz Wirtualnej Polski