Top Seriale 2024 #TOPSERIALE
Arkadiusz Jakubik "Informacja zwrotna"

Kazano mu "spadać" do Izraela. Jakubik zdradził, co wypisuje o nim ultraprawica

30.01.2024

Arkadiusz Jakubik rolą w nowym serialu Netfliksa "Informacja zwrotna" na podstawie powieści Jakuba Żulczyka ponownie potwierdził, że jest jednym z najlepszych polskich aktorów. W rozmowie z WP zdradził, że wcielenie się w główną postać było dla niego ciężkim wyzwaniem. Prywatnie aktor nie może być jednak szczęśliwszy. - Obudziliśmy się 16 października w nowej, wolnej Polsce - stwierdził.

Kamil Dachnij: Grasz w "Informacji zwrotnej" bohatera uzależnionego od alkoholu. To doskonale znany w polskiej kulturze topos. Nie bałeś się, że robisz to po raz kolejny w swojej karierze?

Arkadiusz Jakubik: Owszem, to nie pierwszy raz, gdy gram kogoś, kto lubi zaglądać do kieliszka. Wydaje mi się, że będzie to jednak ostatnia taka moja rola, bo po zagraniu Marcina Kani i wejściu w jego buty, poznania psychiki kogoś uzależnionego od alkoholu, nie mam już nic więcej na ten temat ciekawego do powiedzenia. Pamiętam film Wojtka Smarzowskiego na podstawie powieści "Pod Mocnym Aniołem".

Ale to był zupełnie inny świat. Wizja Jakuba Żulczyka była dla mnie o wiele trudniejsza do spenetrowania. Oczywiście widzowie ocenią, jak wybrnąłem z tego zadania. Natomiast powiem ci, że dla mnie jako aktora i człowieka to była chyba najbardziej wymagająca rola w życiu obok Edwarda Środonia [postać z filmu "Dom zły" - przyp. red.] To ten kaliber emocjonalny. Z Kanią spędziłem zresztą rok.

Aż rok?

We wrześniu ubiegłego roku skończyły się zdjęcia do serialu. Zaczęliśmy jakoś w maju. Książkę przeczytałem we wrześniu 2021 r., kiedy dostałem propozycję zagrania Kani od producenta Łukasza Dzięcioła z Opus Film. Wtedy już zaczęło się myślenie o tym bohaterze. Wychodzi więc, że ta podróż z Marcinem Kanią zabrała mi około roku.

Co więcej, kiedy skończyliśmy zdjęcia, ten Kania, mimo mojego bardzo precyzyjnie prowadzonego kalendarza, bo po zdjęciach od razu zaplanowałem sobie pracę nad płytą z moim zespołem Dr Misio [premiera albumu "Chory na Polskę" odbyła się 10 listopada - przyp. red.], po to zresztą, by zresetować tego Kanię ze swojego twardego dysku, i tak gdzieś wracał do mnie. Nie chodzi bynajmniej o alkohol, tylko o pewnego rodzaju melancholię, spleen, depresję.

I to też na płycie Dr Misio słychać w paru utworach, w które wkradł się gdzieś tamten Kania. Warto pamiętać o tym, że Kania to były muzyk rockowy, autor największych przebojów swojego zespołu.

Mówisz, że trudna rola. Sam prywatnie jesteś ojcem dwójki dzieci i zagrałeś w serialu postać, która ma fatalne relacje ze swoimi pociechami, zwłaszcza z synem. Coś cię szczególnie uderzyło w postawie Kani? Gdybyś był hipotetycznie na jego miejscu, to byś zachował się inaczej i szybciej szukał pomocy?

Znakomicie dogaduję się z moimi synami. Jesteśmy w przyjacielskich relacjach, dużo ze sobą rozmawiamy. Kończą studia, a ja walczę o każdą chwilę, którą moglibyśmy spędzić razem, żeby pójść do kina, na squasha czy na obiad do miasta. Tutaj ciężko więc byłoby sięgać do moich prywatnych doświadczeń.

Musiałem przypomnieć sobie moje trudne relacje z ojcem. Myślę, że miał w sobie coś z Kani. Gdy zostawił nas i po 10 latach wrócił, to nie było o czym z nim rozmawiać. Mimo iż on się starał, to nie udało się już tych relacji zbudować. Do końca życia pozostał dla mnie obcym człowiekiem. Zmarł jakieś 30 lat temu. Dlatego szukając inspiracji przy tworzeniu Kani, na pewno sięgnąłem po moją relację z ojcem, a właściwie jej brak.

Adaptacja Netfliksa jest ciekawa o tyle, że inaczej rozkłada różne akcenty. O ile u Żulczyka jest dużo tej pijackiej odysei nocnej po mieście, to w serialu z jednej strony mamy oczywiście problemy Kani z uzależnieniem, ale z drugiej strony wątek kryminalny rozwija się równomiernie z tym. To była świadoma decyzja, by trochę pozmieniać rzeczy w stosunku do oryginału?

Przyznam, że po przeczytaniu powieści Żulczyka trochę się zaniepokoiłem. Nie polubiłem Kani. Nie cierpiałem go. Najgorsza dla mnie scena, która po prostu uśmierciła mi tę postać i przestałem jej kibicować, to ta, w której w nocy po pijaku włamuje się do domu rodziny i zabija swojego psa. Tylko po to, by skrzywdzić swoich najbliższych. Bohater filmowy czy serialowy może robić najgorsze okropieństwa, ale kiedy zabija swojego psa, to nie ma u widza żadnych szans.

Książkowy Kania jest megaantypatyczny, więc moim zadaniem w trakcie kręcenia serialu było wybronić go. Na szczęście autor scenariusza adaptacji, Kacper Wysocki, którego bardzo cenię [napisał cały sezon serialu "Klangor", w którym Jakubik także zagrał - przyp. red.], miał podobne odczucia co ja. Postanowił, mówiąc eufemistycznie, ocieplić Kanię. Zrezygnował z tych wszystkich wątków, które by sprawiały, że widz jeszcze bardziej by go nie lubił.

Wypadła scena z psem i wątek bliskiej relacji Kani z Kruszynką. Dzięki temu nasz bohater jest blisko rodziny. Gdzieś - mimo swojej choroby - jednak o nich walczy. A gdyby była jeszcze jakaś osoba, z którą łączą go emocjonalne relacje, to widz miałby kłopot, aby kibicować Kani w poszukiwaniu zaginionego syna.

Proporcje, jeśli chodzi o sceny, w których Kania funkcjonuje w stanie upojenia alkoholowego, są moim zdaniem akuratne. Nie epatujemy tym. Nie ma ciągłej jazdy po bandzie. Pojawiają się jako retrospekcje wtedy, gdy jest to dramaturgicznie potrzebne. A w warstwie współczesnej obserwujemy, jak walczy o swojego syna, odkrywając prawdę. To jest dla mnie właśnie kluczowe.

Osoby nieznające powieści, mogą być zaskoczone w pewnym momencie, że tak mocno wyeksponowany jest wątek z reprywatyzacją. Myślisz, że serial trochę przypomni tę sprawę? Media raczej od dłuższego czasu nie zajmują się nią tak ochoczo jak w przeszłości.

Wątek z reprywatyzacją został okrojony w serialu. Jest bardziej pretekstem, żeby mojego serialowego syna Piotra Kanię umieścić w nieodpowiednim towarzystwie. Polecam film "Lokatorka" o całej aferze reprywatyzacyjnej i politycznym backgroundzie tego skandalicznego procederu. U nas było to tylko muśnięte, bo gdybyśmy to rozwinęli mocniej, mielibyśmy zupełnie inny serial.

Wspomniałeś o politycznym aspekcie. Przypomniał mi się teraz twój wywiad z kwietnia tego roku, w którym mówiłeś, że boisz się, co będzie za 5 czy 10 lat. To było jeszcze przed wyborami. Jak się teraz czujesz?

Obudziliśmy się 16 października w nowej, wolnej Polsce. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Patrzę na ludzi i mam wrażenie, że są bardziej uśmiechnięci i optymistycznie nastawieni do życia. Pamiętam tamten kwiecień i strach z powodu nieodpowiedzialnych działań opozycyjnych mediów, które chciały burzyć pomniki papieża. Tamten frontalny atak był wtedy niepotrzebny. Zobaczyłem, jak opozycji spadają notowania w sondażach i gdzieś się pojawiła taka myśl, że znowu przegramy te wybory.

Ale jako adwokat diabła chciałbym powiedzieć, że na nowej płycie Dr Misio jest taka piosenka pt. "Wielkie żarcie" o tym jak my, normalni ludzie, jesteśmy dla polityków, o których generalnie nie mam dobrego mniemania, wyłącznie pokarmem, wielkim żarciem. Jesteśmy im potrzebni tylko przed wyborami, gdy trzeba włożyć kartki do urn wyborczych. A gdy się to wszystko kończy, to szybciutko nas przeżuwają i wypluwają. Tak jest za każdym razem - niezależnie która władza rządzi.

Jeszcze przed wyborami, jako taki nasz ostatni krzyk rozpaczy, pokazaliśmy teledysk do tego utworu. Jest tam bardzo konkretny przekaz - ogłosiliśmy w nim stan kościelny na terenie całego kraju - ja w stroju Jaruzelskiego, w otoczeniu księży. Uważam, że tym teledyskiem dołożyliśmy malutką cegiełkę do frekwencji wyborczej, bo ludzie pisali na forach "nie chciałem iść na wybory, ale zobaczyłem wasz klip i zmieniłem zdanie".

Ktoś inny pisał, że przekonał trzech swoich znajomych, by zobaczyli klip. Oni też zmienili zdanie. To, co się wydarzyło 15 października, to jest absolutny ewenement, cud nad Wisłą. Jestem bardzo ciekawy jak przejrzymy się w tekście "Wielkiego żarcia" w przyszłości. Być może za analogiczne osiem lat ogłosimy inny stan, bo będziemy się śmiali i krytykowali inną władzę w innych mundurach.

Mówisz, że ludzie pisali do ciebie w mediach społecznościowych. A miałeś sytuację jak Aleksandra Popławska, która po wzięciu udziału w kampanii przedwyborczej, spotkała się z ogromnym hejtem z tego powodu?

Nagrałem filmik z moim ukochanym trzecim synkiem imieniem Bazyli [pies aktora - przyp. red.] a propos frekwencji na wyborach, ale raczej nie było hejtu. Pewnie też dlatego, że moje działania w social mediach są raczej śladowe. Czytałem wpisy do teledysku z ciekawości. No dobra, po zastanowieniu przypomniały mi się różne komentarze przy klipie, ale nie chcę się tym tak podkręcać. Były teksty w rodzaju - "Nie podoba ci się w Polsce? To wypad do Izraela". Ale mnie to już nie rusza.

Jakbyś nie wiedział, jak się naprawdę nazywam, to na ultraprawicowych portalach można mnie znaleźć na liście niebezpiecznych Żydów w Polsce pod nazwiskiem Aron Goldstein. Moja żona, Agnieszka, to Salcia Goldstein. Jesteśmy na tej liście między innymi dlatego, że swego czasu byliśmy przez rok na etacie w Operetce Warszawskiej, dzisiaj to Teatr Muzyczny "ROMA".

Wtedy dyrektorem tej operetki był Jan Szurmiej. Wiadomo, żydowska sitwa. Mój przepis na hejterstwo jest prosty. Gdybyśmy potrafili wyłączyć telewizory i nagłówki w internecie, przestać czytać informacje o politykach i nie dawać się im grillować, żyłoby się nam o wiele łatwiej i normalniej.

Rozmawiał Kamil Dachnij, dziennikarz Wirtulanej Polski