Takiego serialu jak "1670" wcześniej nie było. "Żeby tylko tego nie spieprzyć!"
To prawdziwy polski fenomen ostatnich tygodni - zachwyt serialem "1670" według scenariusza Jakuba Rużyłły, który reżyserowali Maciej Buchwald i Kordian Kądziela, zatacza coraz szersze kręgi. Żarty pochodzące z serialu trafiają do codziennych rozmów, stają się też podstawą wielu memów. - Zostawialiśmy w błocie buty, ale dzięki temu czuliśmy klimat epoki - opowiada Michał Sikorski o pracy na planie serialu "1670".
"1670" to opowieść, która dzieje się w podupadłym folwarku szlacheckim właśnie w tytułowym 1670 roku i przez pryzmat ówczesnych problemów opowiada o sprawach nader współczesnych i bardzo charakterystycznych dla polskiego społeczeństwa: pozornej religijności, zaściankowości, lęku przed wszystkim, co nowe i inne.
14 marca odbyła się gala wręczenia nagród plebiscytu Top Seriale 2024, w którym "1670" zdobył aż sześć nagród. Michał Sikorski jako odtwórca roli księdza Jakuba triumfował w kategorii Najlepszy serialowy trend na TikToku.
Przemek Gulda, dziennikarz Wirtualnej Polski: Stałeś się memem, jakie to uczucie?
Michał Sikorski, aktor, ksiądz Jakub z serialu "1670": To, co się dzieje wokół serialu "1670", a przy okazji wokół mojej postaci i osoby, to czysty surrealizm. Jesteśmy kompletnie zaskoczeni, ale i zachwyceni tym wszystkim. Fascynuje nas z jednej strony ogromne zainteresowanie serialem, a z drugiej - tempo i głębokość przenikania motywów z niego wziętych do polskiej popkultury. No właśnie - te memy. Oglądam je oczywiście, na część trafiam sam, wiele innych podsyłają mi znajomi. Wiele z nich naprawdę bardzo mnie bawi. To rzeczywiście dziwne uczucie być bohaterem tylu memów. Dziwne, ale bardzo przyjemne.
Jak to się zaczęło? Jak trafiłeś do obsady serialu?
To był długi i skomplikowany proces castingu. O serialu mówiło się już w środowisku - było wiadomo, że powstaje, o czym ma być i że trwa kompletowanie obsady. Ale nikt jeszcze nie wiedział nic pewnego. Mniej więcej po miesiącu dostałem zaproszenie do przygotowania selftape'a. Ale, co ciekawe, chodziło wtedy o zupełnie inną postać. Selftape zyskał akceptację, rozpoczął się kolejny etap - próby na żywo. Musiałem grać bardzo różne sytuacje, z różnymi partnerami i partnerkami.
Po jakimś czasie odezwała się moja agentka ze znakomitą wiadomością, że dostałem rolę. Ale, dodała, chodzi o Jakuba. Z jednej strony się ucieszyłem, ale z drugiej - nie znałem jeszcze scenariusza - trochę zmartwiłem: to nie była ta postać, którą miałem grać, założyłem więc, że to jakaś pomniejsza rola.
Zdziwiłeś się, jak przeczytałeś scenariusz i okazało się, że to jedna z głównych postaci?
Tak, zdziwiłem się, ale przede wszystkim - bardzo się uśmiałem. Zabrałem scenariusz do Korei - jechałem tam na festiwal promować film, w którym zagrałem wcześniej, czyli "Sonatę".
Z powodu zmiany strefy czasowej nie mogłem spać i zacząłem czytać ten tekst, wiercąc się w hotelowym łóżku. Najpierw przerzucałem strony w poszukiwaniu swoich scen - okazało się, że jest ich bardzo dużo. Potem zacząłem czytać od początku do końca i prawie umarłem ze śmiechu. Śmiałem się na głos - tak głośno, że rano ktoś z obsługi hotelu zwrócił mi nawet uwagę.
Co myślałeś po tej pierwszej lekturze?
"Żeby tylko tego nie spieprzyć!". Wiedziałem, że to znakomity tekst i naprawdę bałem się, jak to wyjdzie na planie. Dziś mogę chyba spokojnie powiedzieć, że udało się to "dowieźć", udało się nie spieprzyć.
Duża część twórców filmu to osoby wywodzące się ze środowiska impro. Czy to się jakoś przekładało na pracę na planie? Było tam miejsce na improwizację?
Rzeczywiście, trochę było, zdarzało się, że przed ujęciami próbowaliśmy improwizować jakieś sceny, drobne fragmenty. Czasem coś z tych improwizacji wchodziło potem do filmu. Ale raczej wszystko było wpisane do scenariusza - on musiał być bardzo precyzyjny. W komedii to bardzo ważne: trzeba uważać na słowa, trzeba pilnować rytmów, inaczej wszystko może się "rozjechać". Precyzja i skupienie były więc bardzo ważne, ale znakomita atmosfera na planie bardzo nam wszystkim pomagała.
Atmosfera atmosferą, w kadrze widać przede wszystkim błoto! Było prawdziwe?
Tak! Tego błota było naprawdę dużo i było naprawdę nieprzyjemne. Z jednej strony trochę utrudniało nam pracę, z drugiej - dzięki temu łatwiej mogliśmy poczuć klimat epoki. Momentami było naprawdę ciężko - musieliśmy rzeczywiście brodzić w tym błocie. Tylko czasem, już poza kadrem, ekipa techniczna podrzucała nam deski, z których robiliśmy sobie kładki, ułatwiające poruszanie się.
Pamiętam zabawną sytuację: kręciliśmy pierwszy odcinek - jest tam rozmowa między głównym bohaterem, którego gra Bartłomiej Topa, a jedną z pańszczyźnianych chłopek - to była postać Ireny Melcer. Pyta szlachcica o to, kiedy dostanie zapłatę za pracę, a on odpowiada, że powinna się iść wyspowiadać z tej myśli. Po tych słowach miała odwrócić się i ruszyć w stronę kościoła. Okazało się jednak, że... tak się przykleiła do błota, że nie mogła się ruszyć.
Takich sytuacji było więcej - buty często zostawały nam w błocie. Lepiej było tylko wtedy, kiedy chwytał mróz - wtedy błoto zamarzało i trochę łatwiej było się po nim poruszać, ale wtedy z kolei robiło się bardzo zimno. Tak źle, i tak niedobrze - dokładnie jak w 1670 roku.
Twoja postać, podobnie zresztą, jak wszystkie inne w tym serialu, balansuje między historycznością a współczesnością. Jak udawało ci się łączyć te dwa elementy?
Już od samego początku wyszliśmy z założenia, żeby nie odwoływać się do żadnych postaci historycznych, literackich czy filmowych, ale budować naszych bohaterów i bohaterki w zupełnie oryginalny sposób. Bardzo duży wpływ, zwłaszcza na warstwę historyczną, miała ta część ekipy, która przygotowywała scenografię, kostiumy i charakteryzacje.
To oni uczyli nas, jak się zachowywali, jak się ruszali ludzie w XVII wieku, co możemy zrobić, czego nie, na co pozwalają wymogi epoki czy możliwości kostiumu. Nie było tak, jak się często zdarza, że z tą częścią ekipy widuje się tylko przy okazji przymiarek kostiumów, a potem już ich nie ma, to było dużo długich rozmów, bardzo ważnych w procesie budowy postaci.
Grasz księdza. Czy to był element twojej postaci, który wymagał specjalnego przygotowania?
Powiem tak: nie miałem na planie konsultanta czy konsultantki do spraw liturgicznych. Korzystałem więc z własnych obserwacji i wspomnień. I jeszcze jedno - okazało się, że kiedy założy się sutannę, z miejsca wie się, jak się w niej poruszać i zachowywać. Jest w tym stroju coś specyficznego.
Ale warto dodać, że warstwa kościelna była dla mnie raczej tłem w przypadku tej postaci. Byłem raczej wierny temu, co Jakub mówi w pierwszym odcinku, kiedy opowiada o Kościele jak o współczesnej korporacji. Starałem się więc skupiać na absurdach życia w korporacji, a nie w Kościele.
Macie ochotę na dalszy ciąg?
Bardzo wielką, choć to, czy powstanie kolejny sezon, oczywiście nie zależy od nas. My zrobiliśmy wszystko, co potrafiliśmy, żeby ten serial był jak najlepszy. Nie ukrywam - bardzo dobrze wspominam te cztery miesiące, które spędziłem na planie. Tam była naprawdę wyjątkowo dobra atmosfera. Wszyscy się bardzo zżyliśmy między sobą, ale także z mieszkańcami Kolbuszowej i okolic, którzy pomagali przy powstawaniu serialu.
Czułem się tam czasem, brodząc w tym błocie z uśmiechem na ustach, jak na obozie harcerskim. Na koniec miałem też syndrom "ostatniego dnia kolonii" - wielkiego żalu, że wszystko się już kończy. No i mam też nadzieję, że tak jak na kolonię czy obóz harcerski za rok można pojechać znowu, tak samo wrócimy jeszcze na plan w przyszłym roku, żeby nakręcić kolejny sezon.
Przemek Gulda, dziennikarz Wirtualnej Polski